
Po co ci to? Nie lepiej wyspać się do woli, poleniuchować, obejrzeć seriale, takie wciągające są? Chce ci się? W tym wieku? Przecież nie musisz… Takie pytania wprost i w podtekstach zdarza mi się słyszeć nierzadko. Uśmiecham się wtedy i mówię: tak, chce mi się, tym bardziej, że nie muszę. Nazywam się Cecylia Dudys, mam 57 lat i korzystam z dobrodziejstwa bycia emerytką, po ponad 30 latach przepracowanych w szkole. Kochałam moją pracę (choć nie wszystko), ale nadszedł taki moment, kiedy poczułam, że zrobiłam już swoje i przyszedł czas na zmiany. Zwłaszcza, że od kilku lat moje zainteresowania znacznie się poszerzyły i obrały kierunek niekoniecznie związany z edukacją.
Podobno ludzie wchodzą na drogę świadomego rozwoju z desperacji albo z inspiracji. W moim przypadku był ten pierwszy powód. Tak się zdarzyło, że znalazłam się w bardzo ciężkiej sytuacji życiowej. Problemy finansowe, rodzinne, kumulacja mocno stresujących zdarzeń w pracy doprowadziła mnie do ściany, za którą, tak myślę, była już tylko depresja. Intuicyjnie wiedziałam, że zawsze jest jakieś rozwiązanie, choć chwilowo go nie widziałam. Temu, że jestem silna, nie poddaję się i trudno mnie złamać, po części zawdzięczam, że nie znalazłam się po drugiej stronie. Szukałam rozwiązania i po kolei odkrywałam, że moje postrzeganie świata, siebie oraz mechanizmów i praw rządzących życiem w głównej mierze doprowadziło mnie do tego miejsca, w którym się znalazłam. Nauczyciel przychodzi, kiedy uczeń jest gotów. Byłam gotowa i wpadały mi w ręce właściwe książki, Internet podsuwał mi cudownych nauczycieli, oferty warsztatów czy kursów. Rzuciłam się chciwie na wiedzę i na oślep szukałam, tak naprawdę, ratunku. Po kilku latach mogę powiedzieć, że metodą prób i błędów obierałam drogę do siebie, ucząc się, co jest dla mnie, a co nie jest mi bliskie, bo nie wszystko jest dla wszystkich. Studium Terapii Naturalnych i rozliczne kursy dały mi przegląd różnych dróg rozwoju, z których mogłam wybierać, dało mi narzędzia, za pomocą których pomagam dziś sobie i innym. Wszystko to ułatwiło mi coraz lepsze radzenie sobie w życiu, ale ciągle nie byłam pewna, że to ten właściwy kierunek. Ciągle mi czegoś brakowało. I pewnego dnia „przez przypadek” trafiłam w sieci na wykład Iwony Majewskiej – Opiełki. Natychmiast zakupiłam jej programową książkę „Logodydaktyka” . Przeczytałam. Bingo! To było to. Znalazłam receptę na to, jak być szczęśliwą i spełnioną w życiu. Jak być skuteczną, będąc jednocześnie w zgodzie z samą sobą, w zgodzie z uniwersalnymi wartościami. Wcześniej niby miałam pojęcie, że tak chciałabym żyć, ale kompletnie nie wiedziałam, jak do tego podejść. I oto pojawiła się przede mną wreszcie spójna, całościowa, uporządkowana koncepcja wspierająca rozwój osobisty człowieka w każdym aspekcie jego życia. Z każdą kolejną przeczytaną książką mojej Mentorki zakochiwałam się coraz bardziej w Logodydaktyce. Wiem, że brzmi to jak magiczny sposób na zbawienie świata. Szczęśliwi, zadowoleni, spełnieni, osiągający sukcesy w życiu ludzie, a co najważniejsze, żyjący w zgodzie z pryncypiami – to prawdziwy raj na ziemi. Nie ma w tym żadnej magii, to zależy od każdego człowieka, od jego wyboru, jak chce żyć. Ale za wyborem na „tak” idzie głęboka, systematyczna, świadoma praca nad sobą, zrozumienie, zmiana postrzegania, poszerzenie świadomości. Na pewno nie jest łatwo, zwłaszcza na początku, kiedy trzeba zmierzyć się z wieloma zakodowanymi w podświadomości przekonaniami, które nam nie służą, ale trud jest niewspółmierny do ogromu korzyści jakie ta praca przynosi dla jakości życia.
Tak już mam, że, kiedy wiem coś, co uważam za cenne i ważne, chce się tym dzielić. Droga nauczyciela jest mi pisana. Zaczynam zatem pracę trenera rozwoju osobistego zgodnie z koncepcją Logodydaktyki Iwony Majewskiej – Opiełki. Tym, którzy zechcą, pragnę przybliżyć ów przepis na szczęśliwe i udane życie. Jestem gotowa podzielić się swoimi doświadczeniami, udostępnić pomocne narzędzia oraz poprowadzić osoby, które pragną zmieniać na lepsze swoje życie. To jest moja misja i realizacja mojego wielkiego pragnienia pomagania innym i sprawiania, by świat stawał się choć odrobinę lepszy.
Na swej drodze spotykamy wielu ludzi. Podobno każdy z nich znajduje się na niej po coś. Nie zawsze mamy szansę dowiedzieć się, jaki ma sens czy cel takie spotkanie. Może nie jesteśmy dość uważni, może nie rozumiemy znaków, albo, po prostu, nie zwracamy uwagi na drugiego człowieka. W ten sposób zapewne każdy z nas przeoczył wiele swoich szans i okazji, które podsyłały mu Anioły. Jak by to było, gdybym pewnego dnia uległa pokusie lenistwa i jednak nie pojechała na spotkanie autorskie pewnej pisarki? I nie spotkała najpierw Zosi, potem Halinki? Trudno mi dziś sobie to wyobrazić. Na szczęście moje Anioły zadbały, by stało się tak, jak miało się stać. Teraz jestem częścią kręgu kobiet, w którym tworzą się dwie historie. Jedna z nich to historia , która zostanie zamknięta w książce pod tytułem „Wiktoria”. Druga, to dziejąca się na naszych oczach, w naszych sercach i przy naszym współudziale, wzajemnie splatająca się opowieść o nas, o tym jak nasze spotkania i udział w projekcie odciskają ślady na losach każdej z nas. Która z nich jest ważniejsza?
Jeśli chodzi o tworzącą się książkę, z wielkim entuzjazmem przyłączyłam się do tego projektu. Dobra zabawa, wspólnie spędzony czas, kolejne arcyciekawe pomysły Halinki, które realizujemy jakby przy okazji, to wszystko staje się niesamowitym przeżyciem. Bo ta książka żyje już w nas. Warto posłuchać, jak spieramy się o każdy drobiazg, jak zależy każdej na zaistnieniu jej wizji, choć i tak dochodzimy do kompromisów. Ja sobie „pilnuję” jednej z bohaterek, która ma pod pewnymi względami przypominać mnie samą. Nie mogę pozwolić, by w wirze niesamowitych pomysłów pokręcono jej losy lub skrzywiono charakter. Czuwam również, by nie nastąpiły zakłócenia w czasoprzestrzeni. Wszystko się musi zgadzać, być skrupulatnie obliczone i logiczne. Zależy nam na wiarygodności i solidności. A co jeszcze się zdarzy? Jestem otwarta na wszystko…