Pod moją comiesięczną spowiedzią w kwestii wydatków pojawia się dużo komentarzy, że mało wydajemy na jedzenie. Śpieszę wyjaśnić, że nie głodzę ani siebie, ani męża, ani tym bardziej Dziecia. Jednak z powodu Waszych słów zaczęłam się zastanawiać, skąd u mnie taka a nie inna kwota…
Najpierw odniosę się do grudnia – nie organizowałam świąt, czas świąteczny spędziłam odwiedzając rodzinę moją i męża, więc mimo że nie wróciłam z wałówką to jednak kilka dni odpadło. Wcześniejsze weekendy też spędzaliśmy poza domem.
Ponieważ mieszkamy w domu z ogrodem jak tylko zaczyna się sezon grillowy mamy co tydzień gości, wtedy wydatki są większe, bo wiadomo – każdy dzień to biesiada. Jednak okres zimowy spędzamy w podróżach bliższych i dalszych, obiadki u rodziców, babci, siostry…
Ale, umówmy się, stołowanie się u innych to nie jest sposób oszczędzania.
Kiedyś sama polecałam robienie zakupów raz w tygodniu – u mojej siostry sprawdza się świetnie, u mnie okazuje się, że optymalna wersja to dwa razy w tygodniu. Przy rzadszych zakupach jak tylko miałam ochotę ugotować coś innego niż zaplanowałam okazywało się, że po tygodniu część produktów nadawała się do wyrzucenia. Więc planuję zakupy na dwa albo trzy dni.
W międzyczasie nie robię zakupów. Do sklepu mam daleko, jeśli nawet idę na spacer i koło jakiegoś przechodzę to i tak nie mam przy sobie pieniędzy. Mąż dokupuje ewentualnie pieczywo w drodze z pracy. I to właśnie NIE CHODZENIE do sklepu pozwala najwięcej zaoszczędzić… Bo jak już wejdziesz po mleko to NA PEWNO przypomnisz sobie, że i cukier się kończy, a jak już jest mleko i cukier do kawy to może jeszcze ciasteczko… przecież to tylko dwa złote. I o te dwa złote chodzi właśnie, bo 2 złote codziennie to 14 zł w tygodniu, czyli 60 zł w miesiącu. A co możesz mieć za 60 zł? Już pominę, że np. abonament telefoniczny, ale jakąś bluzkę? A pomnóż to razy 12 miesięcy….
Ale do rzeczy… mięso kupuję u producenta. I tak do wszystkich sklepów muszę jechać samochodem, więc nie ma to dla mnie znaczenia, gdzie jadę. A ponieważ i tak przynajmniej raz w tygodniu tamtędy przejeżdżam to… oszczędzam 30%. Dokładnie taka jest różnica w cenach między sklepem w siedzibie firmy a jego oddziałem, który mam jakiś kilometr bliżej.
Korzystam też z zapasów robionych latem. Buraczki, które nadają się i na sałatkę i na zupę. Leczo, ogórki, sałatki z ogórków. Dżem z truskawek. To niby niewiele, ale jednak pewne oszczędności daje.
Udało mi się też zapanować nad „ostatnim kawałkiem”. Zauważyłam, że często zostaje mi np. jeden kotlet. I ni w ząb ni w oko, bo i tak muszę gotować kolejny obiad, ten jeden co się ostał kotlecik to za mało dla jednej osoby, a jedzenie spaghetti i zagryzanie kotletem z wczoraj to jakoś słabe danie.
Nauczyłam się więc robić na styk. A ten jeden co by się ostał zostaje pokrojony na kawałeczki i ląduje jako dodatek do sosu i ryżu kolejnego dnia. Może nie jest to mięsne danie, ale lepiej tak niż jakby się miało zmarnować.
Warto szukać okazji w swojej okolicy. Ponad rok temu przyjechał do nas pan z ofertą pewnej piekarni z sąsiedniego miasta. Trzy razy w tygodniu przywozi zamówione pieczywo do domu. Tak, od razu włącza się czerwona lampka: cena chleba + dowóz = wysoka cena.
Otóż niekoniecznie, przywożony przez nich chleb jest o 50 groszy tańszy niż w okolicznych piekarniach. I tu znowu, niby tylko 50 groszy, ale policz ile kupujesz w roku bochenków chleba, ile bułek, ciast czy pączków? A tu jeszcze do domu Ci przywiezie miły pan…
Trzeba też uważać na wszelkie promocje. Niestety, często okazuje się, że napis promocja znajduje się przy produkcie, który ma duże opakowanie napchane powietrzem, dlatego zawsze spoglądam na cenę za kilogram.
Niektóre produkty mają identyczny skład, a mimo to ceny produktów różnią się, i to nie o grosz czy dwa. Nie muszę mieć kolorowego opakowania albo ładnego logo jeśli mam za to więcej zapłacić.
Warto mieć jakiekolwiek pojęcie o cenie danego produktu bez promocji albo w okolicznych sklepach. Czasem okazuje się, że promocyjna cena w jednym sklepie jest o kilka złotych wyższa niż w sklepie po drugiej stronie ulicy.
Przydatne są również aplikacje.
Już pomijam opcję szukania kodów rabatowych oraz akcji promocyjnych w sklepach z ciuchami, czy artykułami domowymi, ale są również aplikacje np. z gazetkami.
Przeglądam je namiętnie przed zakupami uwzględniając kilka sklepów, które są w bliższej lub dalszej okolicy. Bywa, że jadę kawałek dalej i podczas jednych zakupów odwiedzam dwa sklepy korzystając z różnych promocji. Tak, mam na to czas, by przejrzeć gazetki i zrobić dwie osobne listy zakupów, choć mój mąż się wścieka i zakupy robię dosłownie biegając po sklepie, ale mimo wszystko dzięki temu oszczędzam.
Często kupuję duże opakowania, cóż kilogram makaronu jest tańszy niż dwie mniejsze paczki. I nie mówię tu o najtańszym makaronie, ale po prostu o okazji, kiedy dobre produkty sprzedawane są w wersji BIG. Mam ten plus, że mam gdzie trzymać zapasy.
I naprawdę lista zakupów to pierwszy krok do oszczędzania na zakupach.
Przyznam też, że nie mam jakiejś obsesji na punkcie jedzenia, zdrowego również nie (tzn. jest w normie), dodatkowo ja ze względu na przymusową dietę wielu produktów nie mogę jeść, a mój mąż nie lubi eksperymentów, więc nie mamy jedzeniowych zachcianek. Zimą też z napoi gazowanych przerzucamy się na herbatki i większą ilość kawy.
A odkąd spisuję wydatki dodatkowo już w sklepie myślę o tym, że jak kupię chipsy to będę musiała to NAPISAĆ na kartce i od razu uznaję, że mogę sobie darować. Bo to kretyńska zachcianka i już lepiej się wrócić i wziąć kilogram mandarynek 😉
Chwilowo tylko tyle przyszło mi do głowy. Może Wy też macie jakieś sposoby na tańsze odżywianie?
Jeden komentarz