Praca Matki Wariatki polega na całodobowej opice nad dzieckiem i dbaniem o dom. Niby nic. No wiecie, coś w tym stylu, że wstaję koło południa, wypijam kawę z filiżanki z najlepszej porcelany, potem przez godzinę do dwóch układam włosy i robię makijaż wzorując się na najnowszych trendach i używając najdroższych kosmetyków. W tym czasie robi się obiad, tak, sam się robi, bo przecież co to takiego ugotować coś… Potem sobie mogę poleżeć, aż w końcu nadchodzi moment kiedy Pan Ojciec wraca do domu po ośmiu godzinach pracy. I zaczyna się…
Też tak macie?
Kładę się koło północy, tzn. już o 23.00 zaczynam się zbierać do spania, ale zwykle trochę to trwa, a mniej więcej w godzinę duchów Maluch budzi się na karmienie. Mogłabym położyć się wcześniej, ale nie umiem zasnąć, a leżenie i gapienie się w sufit doprowadza mnie do szału. W nocy kilka razy się budzę, czasem żeby nakarmić Malucha, a czasem tylko dlatego, że się kręci przez sen, albo sobie jęknie. O 5.00 do pracy budzi się Pan Ojciec, zazwyczaj jego budzik budzi Malucha, ale samego Pana Ojca nie, więc traktuję go z kopa, bo ręce mam zajęte dzieckiem. Ot, taka poranna czułość. Czasem Maluch jeszcze na chwilę zaśnie, czasem nie. Kiedy zaczyna się jego dzień, mój zaczyna się również. Bajerując Malucha robię sobie kawę i piję ją po kryjomu podtykając dziecku zabawki pod nos. Czemu po kryjomu?! Ano, bo w dniu skończenia pół roku moje dziecko dostało od Prababci pół łyżeczki kawy do spróbowania… i mu zasmakowało. Teraz spokojnie nie można się przy nim napić kawy, bo wkłada do niej nos, albo chociaż wrzuca smoczek…
Dzień upływa mi na pilnownaiu Malucha, żeby nie nabił sobie ZBYT DUŻEGO guza, bo że się w końcu walnie czymś to jest więcej niż pewne, już się nie łudzę, że uda nam się tego uniknąć… najczęściej walnie mnie głową w nos albo w jakąś kość wyceluje. Powinnam go owinąć watą chyba! Więc pilnuje dziecka, przytulam, przewijam, karmię, gonię, dbam, żeby nie zeżarł czegoś, co nie jest do żarcia… w tak zwanym międzyczasie przygotowuję obiad. Pikuś. Gdy Pan Ojciec wraca z pracy, na 20 minut przejmuje Malucha, a ja w tym czasie odpoczywam, czyli kończę gotować obiad i doprowadzam do ładu kuchnię. Po obiedzie Pan Ojciec idzie się położyć, bo jest TEŻ* zmęczony. Na kwadrans. Budzę go po 2 godzinach, bo jest pora na kawę. A kawa dla mnie rzecz święta i przynajmniej te 15 minut mam ochotę spędzić bez Malucha uwieszonego szyi lub nogi. Potem Pan Ojcec wyrusza pogrzebać przy aucie albo zająć się czymś równie pomocnym. Wraca do domu około 21.00 kiedy Maluch już śpi albo chociaż przysypia przy moim cycu.
*Kiedyś zapytałam, co znaczy, że Pan Ojciec TEŻ jest zmęczony. Usłyszałam wtedy, że on wie, że jestem zmęczona po całym dniu. Ale na pytanie, czy kiedyś z tej okazji położyłam się po południu nie odpowiedział. Zabrał mi wściekły dziecko i wykrzyczał, że jestem nieszczęśliwa, że je mamy. Bo przecież NIC nie robię, tylko SIEDZĘ w domu z dzieckiem i powinnam być szczęśliwa. A prawda jest taka, że czasem wolałabym pracować na dwóch etatach…
Nawet kiedyś o tym rozmawialiśmy, ale niestety, nie byłabym w stanie zarobić na dojazdy i żłobek. Absurdalnie, finansowo korzystniejsze dla nas jest to, że jestem w domu.
Ostatnio siostra wspominała o badaniach, które mówią, że matka siedząca w domu powinna zarabiać około 12 tysięcy miesięcznie, bo wykonuje prace sprzątaczki, kucharki, niańki i chyba kogoś tam jeszcze…
Ale jeśli 8 godzin na etacie daje około 2 tysięcy, a kobieta pracuje 3 razy po 8 godzin plus weekendy to i tak dawałoby pokaźną sumkę…
Przyznaję bez bicia, sytuacje jak wyżej zdarzają się w moim życiu. Jednak nie codziennie. Jesteśmy w trakcie ciągłego remontu -> dom-skarbonka, więc mąż ma sporo roboty, w pracy też spędza 8 godzin tylko raz na 3 tygodnie, w pozostałym czasie to bywa nawet 15 godzin. Także ma prawo być zmęczony. A w weekendy, kiedy ma wolne oddaje mu dziecko i jeśli tylko nie ma innych pilnych zajęć potrafi się nim zająć koncertowo. I jest z tym szczęśliwy.
Ja pewnie też bym była, ale 24 godziny 7 dni w tygodniu to wiecie… co za dużo to i świnia nie zeżre…
Jakbym czytała o sobie…